Piotr Pustelnik o ryzyku w górach, w życiu i w biznesie

Nie potrafię sobie wyobrazić wyprawy, w której bierze udział 10 osób, a ja przygotowuję 5 czarnych worków, bo z kalkulacji mi wychodzi, że tylu będzie zabitych – mówi Piotr Pustelnik w rozmowie z Robertem Jesionkiem. Poniżej prezentujemy wybrane fragmenty wypowiedzi, można też w całości wysłuchać rozmowy w formie podcastu.

Kliknij w ikonkę i słuchaj całej rozmowy:

Początek zamiłowania do gór

W stronę południa Polski skierowałem się dlatego, że nie lubiłem północy. Te piaski, ta woda, ten grajdół, te zamki z piasku, które ktoś i tak zawsze podepcze, te lody „Pingwin” na śmietanie… Po prostu mi to nie odpowiadało. Z wszystkich krajobrazów, które w dzieciństwie poznałem, najbardziej podobał mi się ten, który zobaczyłem na Podhalu. Najpierw oczywiście uprawiałem górską turystykę, ale ona po jakimś czasie stała się nudna.

Tak jak kierowca zasypia w długiej drodze, tak ja nużyłem się turystycznymi trasami. Aż pewnego dnia zobaczyłem w ścianie wspinających się ludzi. I wtedy zrozumiałem, że na trasie turystycznej zawsze jest się pierwszym, albo ostatnim na tej samej ścieżce co inni, a we wspinaniu się jest jakiś element kreacji i wolności. Widok ludzi w ścianie, ich pokrzykiwania, lina między nimi i ten nieprawdopodobny dźwięk żelastwa, które się obija przy uprzężach… – wszystko to w mojej głowie zaczęło do siebie bardzo pasować.

Adrenalina i ryzyko w górach

Piotr Pustelnik, Foto: Łukasz Król

Zacząłem się wspinać dość późno, bo mając 23 lata. Dziś w tym sporcie, w takim wieku wielu zawodników kończy już karierę. Dorośli, dojrzali ludzie inaczej niż nastolatkowie podchodzą do kwestii ryzyka i adrenaliny. Moje dzieci też się wspinają. Jeden syn zaczął, gdy miał 5 lat, drugi, gdy miał 7. Ten, który zaczął wcześniej, w wieku 17 lat był najlepszym wspinaczem skalnym w Polsce. Oni zupełnie inaczej traktują ryzyko i adrenalinę, oswajają je od dzieciństwa. 10 metrowy lot w górach, to dla nich ledwie „przysiad”, to „nic”. W moim wypadku było inaczej, podchodziłem do wielu rzeczy bardziej asekuracyjnie. To zapewne przeniosło się także na karierę himalajską.

W górach jest podobnie jak w ringu. Gdy pięściarz stoi i czeka na walkę, jego serce uderza więcej niż 200 razy na minutę, ale zaraz po pierwszym gongu spada do 100. Gdy już zaczyna się dziać to, do czego człowiek bardzo długo się przygotowywał, wtedy stres spada. Ze mną jest podobnie. Choć pewien strach zawsze pozostaje, szczególnie, gdy jakiś kamień świśnie koło głowy.

Mam za sobą 20 lat wspinania i 27 prób wejścia na 15 gór – a zatem ten współczynnik sukcesu wcale nie jest taki wysoki. Byłem za bardzo zachowawczy, by można mnie było nazwać ryzykantem. Trzy poważne wypadki w górach, jakie miałem, nie wzięły się z mojego nadmiernego pociągu do ryzyka, tylko z głupoty, z powodu błędu. Nasze środowisko nie ma tendencji do ryzykowania, ale do bardzo precyzyjnego kalkulowania ryzyka. Robimy to bardziej intuicyjnie, niż „numeratywnie”, mamy w głowie jakiś jego poziom, który akceptujemy i staramy się go nie przekraczać.

Kilka razy przeżyłem sytuację, w której szedłem i nagle mój organizm powiedział „nie”. Podejmowałem wtedy decyzję o powrocie. Pomyślałem – jeśli pójdę jeszcze 100 metrów, to mogę nie wrócić, może też nie wrócić mój partner, którego narażę na niebezpieczeństwo.

Między górami a biznesem

Celów nie można osiągać za wszelką cenę. Mówię sobie często: góry mają milion lat, jeśli poczekają na mnie jeszcze rok, to się nic nie stanie.

Kuba Strzyczkowski zapytał mnie kiedyś „Co to znaczy dla pana zdobyć górę za wszelką cenę?”. Nic to dla mnie nie znaczy, nie ma w moim słowniku takiego sformułowania. No i sobie nie pogadaliśmy….

Te rzeczy można przenieść na biznes, także i ja się tego uczyłem i kształtowałem swój własny styl przywódczy obserwując innych i dopasowując siebie samego do najlepszych praktyk.

Wg mnie najważniejsze jest właśnie to, by celów nie osiągać za wszelką cenę oraz, by dążyć do nich w sposób przyzwoity. Nade wszystko ludźmi zawsze trzeba zarządzać tak, jak na wyprawie – trzeba dbać o ich zdrowie i  życie. Nie można ich narażać w sposób nieodpowiedzialny. W górach nie ma porażki, są tylko sukcesy przesunięte w czasie. Jeśli podobnie będziemy podchodzić do kwestii biznesowych, to wtedy wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej, nabierze lepszej perspektywy.

Ofiary

Spotkałem się z takimi koncepcjami prowadzenia wyprawy, które akceptują ofiary. Tak robią np. Rosjanie. To jest coś, czego w żaden sposób nie potrafię zaakceptować. W takiej sytuacji chciałoby się powiedzieć: Wy nie przyjechaliście na wyprawę, tylko na wojnę.

Tylko wojna dopuszcza straty. Nie potrafię sobie wyobrazić wyprawy, w której bierze udział 10 osób, a ja przygotowuję 5 czarnych worków, bo z kalkulacji mi wychodzi, że tylu będzie zabitych. Także w biznesie, nawet jeśli projekt jest trudny i ryzykowny, nie bierzemy worków, bo od początku zakładamy, że wszyscy z tego wrócą cali.

 

Największą odpowiedzialność bierze na siebie przywódca. To on ma chronić swoich ludzi, odpowiadać za nich, a także ponosić konsekwencje ich działań i decyzji. Nie wyobrażam sobie, by powiedzieć: To nie ja, to kolega coś spieprzył, dlatego zaorajmy ten zespół i zróbmy nowy. Bardzo identyfikuję się z takim liderem, który bierze odpowiedzialność za wszystko i za wszystkich. Trudno jest ze mną o tym dyskutować, bo nie wyobrażam sobie innej opcji, choć przecież wiem, że w biznesie są tacy, którzy zakładają, że idą na wojnę o jakiś cel i mają w głowie te symboliczne czarne worki, bo wiedzą, że trzeba będzie kogoś poświęcić. Tylko – pytam – po co?

To znaczy, że gdzieś na początku był popełniony błąd, że wzięło się do projektu kogoś, kto nie powinien się w nim znaleźć. Najbardziej fundamentalną sprawą jest kompozycja zespołu. Jako szef projektu muszę być całkowicie pewien, że ludzie których biorę na wyprawę są tymi, których z całą pewnością chcę wziąć. Powtarzam to nieustannie i po raz kolejny: to lider jest odpowiedzialny za całą wyprawę, za cały zespół.

Jeden raz zdarzyło się, że straciłem człowieka. Do dzisiaj nie mogę tego przeżyć i zastanawiam się, gdzie popełniłem błąd. Bo to ja popełniłem błąd, a nie on. On tylko zakończył ten łańcuch złych wydarzeń. Dlatego wiem, że zawsze mam obowiązek ratować wszystkich bez względu na koszty. Nie uzurpuję sobie prawa do podejścia, które się nazywa „minimalizowaniem strat”. Nie jestem Bogiem, by o tym decydować, ani nie bawię się w Boga. Zawsze wychodzę z założenia, że walczę o każdego człowieka dopóki starczy sił.

Humor, muzyka i mówienie o niczym

Ważne, by słuchać podobnej muzyki. W czasie wyprawy najczęściej jest tak, że 20 procent czasu się działa, a 80 procent czasu się czeka. Wtedy można np. czytać książki, albo słuchać muzyki, ale słuchanie muzyki, której się nie lubi bywa w takich okolicznościach bardzo irytujące.

Nie ma nic gorszego, niż spędzić dwa miesiące w namiocie z facetem, który nie ma poczucia humoru, albo ma tzw. „inne poczucie humoru”.

Na grani Annapurny w 2006 roku byliśmy w bardzo trudnej sytuacji i prawdę mówiąc zaczynaliśmy się już żegnać z życiem. Jeden z naszych kolegów dostał ślepoty i czekaliśmy aż wyzdrowieje. Gdybyśmy go w takim stanie pozostawili i poszli dalej, to w zasadzie równałoby się to z zamordowaniem go. W takiej sytuacji siedzieliśmy trzy dni i rozmawialiśmy… o niczym. To bardzo szczególna i ważna umiejętność. Gdy jeden z nas zaczynał schodzić na wątki nieco bardziej poważne, drugi natychmiast pomagał od tego uciec. Każdy poważniejszy temat obracaliśmy w żart. Gdy człowiek w tak skrajnych okolicznościach wejdzie w śmiertelnie poważne tematy, wtedy szalenie trudno jest się z tego wycofać, jak z koleiny utworzonej przez traktor.

Lider nad przepaścią

Gdy widzę, że ktoś wpada w tarapaty, to przychodzi mi do głowy, że ten ktoś gdzieś kiedyś popełnił błąd, za którym pojawił się już tylko łańcuch konsekwentnych wydarzeń.

Żeby się znaleźć nad przepaścią, trzeba tego bardzo chcieć. Nikt przy zdrowych zmysłach nie usuwa ze swej drogi wszystkich barier ochronnych tylko po to, by znaleźć się nad krawędzią. Nie sądzę, by liderzy, którzy czymś i kimś zarządzają, nie mieli w siebie wbudowanych mechanizmów obronnych. Jeśli stanęli nad przepaścią, to na pewno ominęli wcześniej ileś ostrzeżeń, barier i zabezpieczeń.

Takie rzeczy się oczywiście zdarzają, zdarzają się zwłaszcza wysoko w górach, w trudnych warunkach, przy ogromnym zmęczeniu i niedostatku tlenu, gdy ludziom w głowach „przestawiają się wajchy”. Tych wajch jest kilka, ale jeśli jest to już ta ostatnia, to znaczy, że każdą wcześniejszą człowiek eliminował, odsuwał ze swojej świadomości sygnały o wyczerpaniu, chorobie, złym terenie, w który się pakuje. Amerykanie mówią o takich sygnałach: S, BS i VBS. Tzn.: Shit, Big Shit i Very Big Shit. Ale liderowi nie wolno się w to pakować, nie może się zatrzymać nad przepaścią! Po to jest liderem, by zatrzymać się wcześniej. Po to ma rozsądek, dystans i instynkt samozachowawczy.

W sytuacjach skrajnych zgniły kompromis grozi śmiercią.

Kilka razy w życiu świadomie znaleźliśmy się w sytuacji niebezpiecznej, ale naszym celem było ratowanie zdrowia i życia drugiego człowieka, a to jest cel usprawiedliwiony. Dla kogoś innego warto, a nawet trzeba zaryzykować.

Marzenia i pustka

Mój projekt trwał ponad 20 lat, w tym czasie zdobyłem Koronę Himalajów i w tym sensie czuję się zwyciezcą. Ale też czuję w sobie pustkę.  Człowiek żyje marzeniami, a potem ich realizacją. Oczywiście mam jeszcze inne marzenia, ale te największe już zrealizowałem.

Zejście z góry

Powrót ze szczytu jest niebezpieczny i trudny. Dlaczego? Bo człowiek tak jest zbudowany, że głowę ma na górze, a nogi na dole. Tylko Spiderman radził sobie ze schodzeniem lepiej, niż normalny człowiek, choć i jemu na końcu poszarpali kostium…

Lepiej jest schodzić z góry drogą łatwiejszą od tej, którą się wchodziło. Ale aby osiągnąć doskonałość lepiej jest również przygotowywać się do powrotu w tak samo trudnych warunkach, jak warunki wchodzenia na szczyt. Schodzenie z góry nogami do dołu jest dla człowieka trudne, ale jeśli się będzie uważnym, to spektakularny upadek nas ominie. Podobnie może być w biznesie przy wycofywaniu się z projektu – trzeba bardzo uważać i założyć, że może to trochę potrwać.

Cel i droga

Gdy idziemy na wyprawę wiemy, że mamy do zdobycia konkretny cel. Mamy też zaplanowaną drogę. Oczywiście zdarza się cel, do którego nie ma jeszcze opisanej żadnej drogi. Wtedy mamy do czynienia z pewną kreacją, z budowaniem czegoś nowego. Czasami oznacza to niespodzianki, np. taką, że natrafiamy na poważne utrudnienie i mówimy „Ups! Tego przez lornetkę nie było widać… Musimy wrócić i poszukać innego rozwiązania, innej drogi.”

Sukces

To coś nieuchwytnego, trudnego do zdefiniowania, zarazem coś kapitalnego, potrzebnego i bardzo osobistego, co – jak w piosence „Cień wielkiej góry”, śpiewanej przez Krzysztofa Cugowskiego – przychodzi znienacka.

Uczucie sukcesu dopadało mnie w wielu różnych miejscach, ale nigdy na szczycie.

Trzy rady dla biznesu

Orać, orać i jeszcze raz orać.

Posłuchaj całej rozmowy z Piotrem Pustelnikiem w formie podcasu:

Ilustracja tytułowa: Pixabay

Zdjęcie Piotra Pustelnika: Łukasz Król

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*